poniedziałek, 3 października 2011

Kilka uwag o czytaniu Biblii cz.3

3. Poczekaj...

Po próbie uważnej lektury z uwzględnieniem szerszego kontekstu być może w głowie zostaną już jakieś myśli, wskazówki, jak dany tekst można by przełożyć na nasze osobiste doświadczenie wiary itp.. Jest to jednak moment, w którym umysł potrzebuje trochę odpocząć. Pismo Święte trzeba na trochę odłożyć. Ojcowie Kościoła nazywali tę fazę lektury łacińskim terminem ruminatio [dosł. przeżuwanie – termin zaczerpnięty z zoologii, oznacza pierwszą fazę trawienia u tzw. zwierząt przeżuwających – to dlatego w średniowiecznej duchowości symbolem modlącego się człowieka była nieraz… krowa].

Zakłada to wiarę w to, że ziarno Słowa, które padło w nasze serce w trakcie lektury, nie wymaga koniecznie naszej pomocy i aktywnego udziału, żeby wzrosnąć – przeciwnie, czy człowiek śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasionko kiełkuje i rośnie, sami nie wiemy nawet jak  (por. Mk 4,26 – 28).

W praktyce oznacza to, że w czasie czytania jakiegoś fragmentu Biblii warto zapamiętać sobie np. jeden wers, który wydaje się najgłębiej nas dotykać, a potem wieczorem wrócić do niego i raz jeszcze chwile nad nim pomyśleć. Bardzo możliwe, że usłyszymy w nim jeszcze więcej niż przedtem…

…albo i nie usłyszymy. Być może dane Słowo nie było akurat na dziś. Być może potrzebujemy  jeszcze czasu na to, żeby je zrozumieć. Być może przeczytane dzisiaj, będzie czekać, głęboko zakopane w naszej pamięci (jak ziarno, które najpierw musi umrzeć, aby wydać plon), a wróci do nas niespodziewanie, wtedy, kiedy najmniej się będziemy go spodziewali. Z mojego doświadczenia wynika, że nic mnie tak nie zniechęca do regularnego czytania Biblii, jak wrażenie że w 90% przypadków nic z tej lektury nie wynika. Z drugiej strony, kiedy otwieram mały, czarny notes, w którym wypisywałem sobie (nie takie znowu liczne) fragmenty z Pisma, które dały mi kiedyś jakieś światło, to wiem że naprawdę warto było się pomęczyć…

„Anicjusz Severinus Boecjusz przez całe życie nosił własną miarę w sobie. A jednak dzisiaj rzecz tak pospolita i przychodząca z zewnętrznego świata dała mu nieco ulgi: pierwszy wiosenny promień przez okruszone wręby strzelnicy. Zjawił się po długim mroku (…)”
(Hanna Malewska, „Przemija postać świata”, Pax 1972, s.194)

Mamy w coś sobie z Boecjusza – dumnego Rzymianina i filozofa, który nosił własną miarę w sobie – z wszystkimi wydarzeniami i trudami życia mierzył się sam, mocą swojej rzymskiej dumy i wielkiego umysłu. Dziś byśmy powiedzieli, że „radził sobie ze sobą”. Niespodziewana reakcja na promyk słońca, który nagle wniknął do jego mrocznej, więziennej celi, być może wzbudziła w nim samym nawet pewną irytację. Być może i dla nas to jest trudność największa – przyjąć ten fakt, że promień światła, na który tak strasznie czekamy, nie przyjdzie z głębi nas samych, ale padnie na nas zupełnie z zewnątrz, przez cienką szparę w grubym murze Pisma albo nieraz jeszcze bardziej nieprzeniknionej twarzy Drugiego. Że zawsze będzie łaską, czymś upragnionym, a zarazem nieprzewidzianym i niemożliwym do wywołania, czego możemy tylko z nadzieją oczekiwać jak pierwszych promyków wiosennego słońca...

Trzecia rada odnośnie lektury Biblii mówi właśnie o tym – przy całej ważności naszego wysiłku w czytaniu i rozmyślaniu nad Słowem, ono przyjdzie wtedy, kiedy będzie chciało, niespodziewanie, z zewnątrz. I właśnie dlatego będzie dla nas światłem, które w ciemności świeci, i którego żadna ciemność nie zdoła zgasić (por. J 1, 5).
CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz