czwartek, 25 kwietnia 2019

Fundamenty wiary


1.Ewangelie czytane w Wielkanoc i przez cały czas Oktawy mówią o spotkaniach uczniów ze zmartwychwstałym Chrystusem. Niewątpliwie te spotkania, w fachowej literaturze zwane „chrystofaniami” (czyli „ukazywaniami się” Chrystusa), stanowią najważniejszą podstawę dla wiary uczniów w zmartwychwstanie. Spotkanie twarzą w twarz z Mistrzem, którego widzieli konającego na krzyżu, jest w stanie - choć nie bez oporów - przekonać ich, że naprawdę dokonało się coś po ludzku niewyobrażalnego. Uczniowie stają się świadkami zmartwychwstania, a ich świadectwo będzie miało dla pierwotnego Kościoła podstawowe znaczenie. To dlatego św.Paweł pieczołowicie przekazuje kolejność chrystofanii, powtarzając, że Chrystus „ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu, później zjawił się więcej niż pięciuset braciom równocześnie; większość z nich żyje dotąd, niektórzy zaś pomarli. Potem ukazał się Jakubowi, później wszystkim apostołom” (1 Kor 15, 5-7).

2.Wiara w zmartwychwstanie nie opiera się jednak wyłącznie na chrystofaniach. Można się domyślać, że gdyby nie towarzyszyły im inne, obiektywne znaki, takie jak pusty grób czy cuda działane w imię Chrystusa zmartwychwstałego, to same chrystofanie mogłyby zostać uznane za złudzenie. 

3.Pośród tych innych znaków szczególne miejsce zajmuje argument z Pisma Świętego. Kiedy się słucha czytań w Oktawie Wielkiej Nocy, może aż dziwić, jak wielką wagę pierwotny Kościół przywiązywał do tego, że zmartwychwstanie nie było jakąś Bożą improwizacją, ale spełnieniem zapowiedzi Starego Testamentu. To dlatego Ewangelista Jan pisząc o uczniu, który wraz z Piotrem biegł do grobu, a potem ujrzał leżące płótna i uwierzył, dodaje: „dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, które mówi, że On ma powstać z martwych” (J 20,9). Piotr w dniu Pięćdziesiątnicy, komentując Psalm 16, mówi o Dawidzie, autorze Psalmu, że „widział przyszłość i przepowiedział zmartwychwstanie Mesjasza, że ani nie pozostanie w Otchłani, ani ciało Jego nie ulegnie rozkładowi” (Dz 2,31). Sam Jezus mówi do uczniów w drodze do Emaus: „O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały?”. Dalej Ewangelista dodaje, że, „zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego” (Łk 24, 25-27). A kiedy przychodzi raz jeszcze do Apostołów zebranych w Jerozolimie, mówi: „To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach”. Dowiadujemy się też, że „wtedy oświecił ich umysły, aby rozumieli Pisma” (Łk 24, 44-45).

4.W naszych czasach argument ze spełnienia proroctw nie ma już chyba pierwszoplanowego znaczenia. To, co wydaje mi się jednak warte zauważenia, to fakt, że Apostołowie, głosząc zmartwychwstanie Chrystusa, nie oparli się tylko na jednym rodzaju argumentów, ale widzieli ich różnorodność. Czym innym było świadectwo o chrystofaniach, czym innym pusty grób, a czym innych potwierdzenie zmartwychwstania, które znajdowali w Prawie i u Proroków. Dopiero wszystkie te argumenty razem stawały się mocna podstawą dla wiary paschalnej.

5.Tę sytuację można chyba rozszerzyć na każde argumentowanie za prawdziwością wiary chrześcijańskiej. Być może najłatwiej byłoby, gdyby wszystko się dało wyprowadzić z jednego sposobu argumentacji, np. z danych historycznych (które jednoznacznie potwierdzałyby autentyczność przekazów ewangelicznych), ze studiów porównawczych nad religiami (które pomogłyby pokazać oryginalność i wyższość chrześcijaństwa w stosunku do innych religii) czy z argumentacji filozoficznej (która wskazywałaby, że chrześcijaństwo absolutnie jako jedyny system myślowy wyjaśnia tajemnicę świata i człowieka). Gdyby znaleźć taki punkt archimedesowy, na którym dałoby się oprzeć wszystko… Tymczasem ten proces argumentacji ma zawsze charakter współgrania różnego rodzaju argumentów, które w jakimś sensie zależą jeden od drugiego, podobnie jak to było w przypadku pierwszego głoszenia zmartwychwstania: chrystofanie pomogły rzucić nowe światło na Stary Testament, z kolei pusty grób podbudowywał wiarygodność chrystofanii, i tak dalej…


6.Przychodzi mi tu na myśl pewien obraz: jedna (chyba nie jedyna?) z technik budowania mostów, która polega na tym, że zaczyna się budować z wielu różnych miejsc, w taki sposób, że dopiero jak wszystkie filary są gotowe, stanowią wystarczająco silną podstawę by rozciągnąć między nimi powierzchnię, po której bezpiecznie będą mogły jeździć samochody i pociągi. Podobnie jest z wiarą. Żeby ukazała nam się jej wiarygodność, trzeba budować jednocześnie z wielu miejsc, tzn. równocześnie słuchać różnych argumentów, z których jeden nie wynika z drugiego (żaden nie jest „komórką macierzystą”, z której można wyprowadzić wszystko), ale wszystkie stoją na tym samym poziomie i wzajemnie się wspierają. Ważne są argumenty historyczne, takie jak pusty grób czy w ogóle wiarygodność Ewangelii jako dokumentu historycznego. Ważne są argumenty związane bardziej z ludzkim wnętrzem, jak choćby ten, który odwołuje się do nieskończonego pragnienia, które ożywia ludzkie serce. Ważne są wreszcie te, które dotyczą samej treści wiary, na przykład wskazując na to, jak chrześcijańska moralność odpowiada ludzkiej naturze. Jest jeszcze wiele innych typów argumentów. Dopiero wszystkie razem, zależąc od siebie nawzajem, tworzą dla wiary mocną podstawę.

7.To, co napisałem powyżej, dotyczy różnego rodzaju argumentów intelektualnych, ale można też widzieć to szerzej. Swego rodzaju argumentem może być np. moje osobiste doświadczenie, świadectwo kogoś, kto jest dla mnie autorytetem, czy też tradycja rodzinna, w której wzrosłem. I tutaj chodzi o różnorodność, której znaczenie świetnie ujął angielski apologeta chrześcijaństwa, G.K.Chesterton:

„Moje dowody, podobnie jak dowody inteligentnego agnostyka, nie wynikają tak naprawdę z takiej czy innej linii dowodzenia; są one raczej zbiorem drobnych, ale zgadzających się ze sobą faktów (…). Chodzi mi o to, że trudniej przekonać się do jakiejś filozofii na podstawie czterech książek niż na podstawie jednej książki, jednej bitwy, jednego pejzażu i jednej opowieści starego przyjaciela. Różnorodność dowodów zwiększa jedynie znaczenie faktu, że wszystkie one prowadzą do tego samego wniosku”. (Ortodoksja, 252-253).

8.Wracając do metafory mostu, wspierającego się na różnych filarach, należałoby też wskazać na jej granice. Jak uczy cała tradycja Kościoła, wiara jest tak naprawdę mostem wiszącym - jej jedyne prawdziwe oparcie jest w górze, a jest nim sam Bóg, objawiający się i oczekujący odpowiedzi wiary. Nie znaczy to jednak, że szukanie dla wiary oparcia również od naszej, ludzkiej strony, jest czymś błędnym czy bezużytecznym. W końcu samo Pismo Święte wzywa nas do gotowości „uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (1 P 3,15).


sobota, 20 kwietnia 2019

Notatki z lektury. Extra Ecclesiam nulla salus

„Poza Kościołem nie ma księdza” - taki tytuł nosi esej literaturoznawcy, profesora Ryszarda Koziołka, który przeczytałem ostatnio na stronie jednego z tygodników. Punktem wyjścia jest w nim obraz księdza, pukającego do zamkniętych drzwi Kościoła, w którym zgromadzeni są wierni. Jest to rzekomo obrzęd pojawiający się w liturgii Niedzieli Palmowej w Kościele greckim. Choć, jak Autor sam przyznaje, przekazana ustnie informacja o obrzędzie okazała się być zniekształcona, obraz pozostał na tyle sugestywny, że stał się zaczątkiem tekstu, dotykającego, najogólniej rzecz biorąc, relacji księdza i świeckich w Kościele.

Główna myśl tekstu jest następująca: ksiądz to „człowiek odłączony”, nie mający ani prawdziwego życia prywatnego (jako nieposiadający rodziny i nieobarczony trudami zwyczajnego życia), ani też nie uczestniczący w życiu publicznym (rozumianym jako działalność biznesowa czy polityczna). Jego jedyną racją bytu jest Kościół, pojęty jako wspólnota ludzi, dla których i z którymi żyje. Poza Kościołem go nie ma, rozpływa się w niebycie i bezsensie. Dlatego, próbuje pokazać Autor, ksiądz o wiele bardziej potrzebuje ludzi niż ludzie księdza.

Tłem artykułu są ostatnie skandale w Kościele, a szczególnie reakcja na nie ze strony niektórych przedstawicieli duchowieństwa, zdaniem Autora będąca jedynie unikiem i mydleniem oczu. Dlatego wzywa on do swoistej formy dyscyplinowania księży przez świeckich. Zamiast czekać na akceptację kleru, lud powinien poczekać, aż kler zrozumie, że sam musi zasłużyć sobie na akceptację, bo inaczej czeka go smutna egzystencja poza marginesem wspólnoty.

Tekst nie jest manifestem, ale - jak pisze Autor - opartym o literaturę „ćwiczeniem z wyobraźni teologicznej dla nieteologów”. Cytując dzieła literackie, prof.Koziołek przedstawia bezsens sytuacji księdza żyjącego poza wspólnotą wiernych. Jest więc fragment z „Ostatniej bitwy templariusza”, powieści przygodowej Arturo Pérez-Reverte, gdzie ksiądz-wysłannik Watykanu rozmawia z wiejskim proboszczem, znanym mizantropem. Rozmowa stopniowo odsłania powód jego mizantropii - topniejące szeregi wiernych, praca sprowadzająca się do namaszczenia chorych, pogrzebów i Mszy Świętych sprawowanych dla garstki obojętnych ludzi. Samotność i smutek.

Przeciwieństwem takiego życia jest spokojna egzystencja anglikańskiego duchownego z idyllicznej, XVIII-wiecznej powieści „Pleban z Wakefieldu”. Tytułowy pleban, pokładający ufność w Opatrzności, mimo różnych trudności osiąga sukcesy tak w życiu prywatnym, jak i publicznym - jako szanowany obywatel i głowa szczęśliwej i dostatniej rodziny. Dla Autora eseju symbolizuje on marzenie dzisiejszych księży, żeby, odrzucając napięcie między Królestwem Bożym a światem, uciec w spokój prywatnego życia.

Dalej pojawia się „Zamek” Franza Kafki, w którym geodeta K. przybywa w zimie do pewnej wioski z poleceniem wymierzenia tajemniczego Zamku, o którym nikt nic nie wie i którego sam K. bezskutecznie szuka, błądząc przez mgły i błota. „Zamek w tej opowieści jest naszym zamkniętym kościołem” - komentuje prof.Koziołek.

Na końcu jest jeszcze mało chyba znana powieść „Pustynia Tatarów”, o młodym poruczniku, który „pragnąć egzotyki, przygód i chwalebnych czynów” wybiera służbę w Fortecy. Została ona wzniesiona do obrony przed nieprzyjacielem, ale ten nigdy nie nadchodzi. Porucznik, „pełen wiary i gotowości do ofiar trwa 30 monotonnych lat w niepotrzebnej służbie”.

„Plebania, Zamek i Forteca, wbrew ich kamiennej solidności, są mirażami. Nie ma czego bronić ani komu zdobywać. Właściwą realnością Kościoła są świeccy chrześcijanie, a treścią prośby odłączonego księdza jest prawo do bycia z nimi razem” - tak podsumowuje prof.Koziołek swoje „ćwiczenie z wyobraźni teologicznej”.

Oczywiście, widać od razu, że cały tekst niewiele ma wspólnego z perspektywą teologii czy w ogóle wiary - mowa w nim o Kościele, o świeckich, o księżach, ale zupełnie nieobecny jest w nim Ten, dla którego i dzięki któremu istnieje Kościół. Tym niemniej, wydaje mi się, że Autorowi udało się powiedzieć kilka ważnych rzeczy. Przede wszystkim dość dobrze zlokalizował iluzje, którym na różnych etapach życia ksiądz może ulegać.

Po pierwsze: stabilne, spokojne i względnie dostatnie życie, które symbolizuje Plebania. Pośpiesznie odprawiona Msza, krótkie (jak najkrótsze) spotkanie dla grupy modlitewnej, a potem dom, ciepłe kapcie, spokój, telewizja albo biblioteka, grill u znajomych, wycieczka zagraniczna czy cokolwiek innego. To wszystko, co zawiera się w symbolu Plebanii to z pewnością rzeczy konieczne do zachowania psychicznej równowagi, ale, kiedy stają się celem samym w sobie, stanowią tak naprawdę ucieczkę od rzeczywistości.

Po drugie, syndrom oblężonej twierdzy, który symbolizuje Forteca. Przywdziewanie szat ostatnich obrońców Cywilizacji. Delektowanie się opowieściami o upadku Kościoła na Zachodzie - niby pełne troski, a tak naprawdę podszyte radością z tego, że u nas lepiej. Rozmowy niezmiennie krążące wokół kolejnych szykan czy upokorzeń, jakich Kościół doznaje od swoich wrogów w różnych miejscach na świecie. Mamy tu oczywiście do czynienia z obserwacjami czy przekonaniami, które niekoniecznie są błędne (w moim mniemaniu w dużej mierze nie są). Mogą jednak stanowić łatwą ucieczkę od realnego życia. Narzekanie na zły stan Kościoła w skali makro często w żaden sposób nie przekłada się na troskę o poprawę jego stanu w tym zakresie, jaki zależy od mojego zaangażowania.

Środkowa z trzech iluzji - Zamek - jest chyba najtrudniejsza do zinterpretowania. Można jednak widzieć w niej ucieczkę w indywidualną duchowość czy pobożność, w obliczu trudności w kształtowaniu relacji z żywym Kościołem.

To, co dla mnie najciekawsze w omawianym eseju, to tytułowe „poza Kościołem nie ma księdza”. Rozumiem je trochę inaczej niż Autor; nie w duchu „walki klas”, którą niektórzy uporczywie próbują przenieść na grunt myślenia kościelnego, ale jako przypomnienie tego, co jest istotą księżowskiego życia. Chodzi o spojrzenie od drugiej strony na słynne hasło, które ukuł, zdaje się, św.Cyprian w ogniu polemiki z trwającymi w schizmie donatystami. „Poza Kościołem nie ma zbawienia”, hasło-ostrzeżenie przed szukaniem indywidualnych ścieżek wiary poza wspólnotą, w uszach księdza ma brzmieć jak przypomnienie, że zarówno jego wieczne zbawienie, jaki i spełnienie w doczesnym życiu, nie ma szans się uobecnić poza Kościołem; Kościołem, który jest konkretnym ciałem, złożonym z konkretnych ludzi, nie dobieranych według własnych gustów, ale tych oto, których w danym momencie życia spotyka na ulicy, przy ołtarzu, czy po drugiej stronie kratek konfesjonału. „On nam zapoczątkował drogę nową i żywą, przez zasłonę, to jest przez ciało swoje” (Hbr 10, 20); „Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa” (1 Kor 12,27).

Kilka myśli na Triduum Paschalne

Wielki Czwartek

Po zakończeniu Mszy Wieczerzy Pańskiej ludzie modlą w Ciemnicy, symbolicznie towarzysząc Chrystusowi w godzinach Jego Męki. Kiedy w Kościele mówi się o Męce Chrystusa, niemal automatycznie staje nam przed oczyma Krzyż. Nie zawsze się pamięta, że były jeszcze te długie (dłużące się) godziny samotnej modlitwy, uwięzienia, przesłuchań, kaźni. Zbawienie nie dokonało się natychmiastowo, ale poprzez długi, rozciągnięty w czasie proces, który z perspektywy ludzi niecierpliwych, żyjących w ciągłym pośpiechu, może wydawać się czymś bezsensownym. Ale, jak uczy cała Tradycja Kościoła, choć Chrystus zbawił nas przede wszystkim przez swoją śmierć i zmartwychwstanie, to każde wydarzenie z Jego życia ma wymiar zbawczy. Lubię myśleć, że w tych samotnych godzinach szczególnie złączył się On z tymi ludźmi, którzy niewiele mogą zrobić dla poprawy swojego losu poza cierpliwym czekaniem. Poza tym chyba chciał nam przypomnieć, że nie w każdej sytuacji da się znaleźć natychmiastowe rozwiązanie dla wszystkich problemów - czasem trzeba po prostu wytrwale czekać…

Wielki Piątek

Co roku ogromne wrażenie robi na mnie początek Liturgii Męki Pańskiej. Procesja wchodzi wtedy do kościoła w ciszy i zatrzymuje się na progu prezbiterium. Jest ono zupełnie ogołocone: ołtarz to nagi kamień, niczym nie nakryty (ale - akurat w naszym kościele - z piękną płaskorzeźbą Baranka, zwykle słabo widoczną zza kwiatów i opadającego obrusa); brakuje świec i kwiatów, a tabernakulum jest puste i otwarte. Ten, na którego wskazują zwykle wszystkie te znaki i ozdoby, jest nieobecny.

Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi wtedy do głowy, to powrót gospodarzy do mieszkania, które chwilę wcześniej zostało splądrowane przez złodziei. Nie chodzi tu tylko o wrażenie nieporządku czy pustki, ale o poczucie bycia dotkniętym w bardzo osobistej sferze życia. Jakby ktoś w nie brutalnie wtargnął i obszedł się bez szacunku z tym, co najbliższe sercu; zabrał to, co było cząstką mnie; przekroczył wszelkie możliwe granice, dotknął mnie w tym, co najbardziej własne.

W obliczu czegoś takiego można tylko upaść na twarz i milczeć. Choć za chwile w liturgii pojawią się już pewne przebłyski tryumfu Chrystusa (jak choćby adoracja Krzyża), to ważny wydaje mi się ten moment absolutnego przerażenia i osłupienia wobec tajemnicy śmierci Boga. Dopiero na tle smutku Wielkiego Piątku i ciszy Wielkiej Soboty można próbować zrozumieć radość Wielkiej Nocy.

***

Na koniec piękne słowa o Krzyżu, z homilii paschalnej Pseudo-Hipolita (w tłumaczeniu Stanisława Kalinkowskiego, który przełożył mnóstwo innych tekstów Ojców Kościoła i z którym
miałem szczęście mieć zajęcia z łaciny i greki w seminarium):

„To drzewo jest dla mnie wiecznym zbawieniem, nim się karmię, nim się żywię. Zakorzeniam się w jego korzeniach, rozprzestrzeniam się w jego gałęziach, obmywam się jego rosą, a jego duch karmi mnie i ożywia jak powiew wiatru. W jego cieniu rozbiłem namiot i uciekając przed ogromnym upałem mam tam obfitujące w rosę schronienie. Kwitnę z jego kwiatami, rozkoszuję się w pełni jego owocami, swobodnie korzystam z jego plonów, które od początku dla mnie zostały przeznaczone. Ono jest moim pokarmem, gdy jestem głodny, źródłem, gdy odczuwam pragnienie, ubraniem, gdy jestem nagi, jego liście są dla mnie tchnieniem życia, i nie mam już liści figowych. Gdy lękam się Boga, ono jest dla mnie ochroną, wsparciem, gdy toczę walkę, trofeum wojennym, gdy odnoszę zwycięstwo. Ono jest dla mnie wąską ścieżką, ono jest ciernistą drogą, jest drabiną Jakubową i drogą aniołów, na szczycie której naprawdę wsparł się Pan”.

[na ilustracji Via Crucis Henri Matisse'a, z zaprojektowanej przez niego kaplicy w Vence]