niedziela, 30 października 2011

XXXI Niedziela zwykła: Ml 1,14b-2,2b.8-10; Ps 131,1-3; 1 Tes 2,7b-9.13; Mt 23,9a.10b; Mt 23,1-12


„Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą (…). Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi. Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście.”

1.Faryzeusze i uczeni w Piśmie z dzisiejszej Ewangelii to ludzie, którzy tak bardzo chcieli być nauczycielami, że zapomnieli, jak to jest być uczniem. Tak bardzo chcieli być ojcami dla swojego narodu, że zapomnieli o tym, że przede wszystkim są tylko małymi dziećmi przed Bogiem. Tak bardzo chcieli być mistrzami i wskazywać drogę innym, że przestali już myśleć o tym, że drogi Pańskie może poznać tylko ten, kto sam z pokorą próbuje po nich iść…

2. Św. Paweł też był faryzeuszem, dobrze znającym Pisma. Wiedział jednak doskonale, że jako nauczyciel, nie jest w pierwszym rzędzie uczniem wielkiego Gamaliela (Dz 22,3), który by - szanowany przez wszystkich Rabbi - siedział sobie wygodnie na honorowym miejscu w synagodze i, nie kiwając palcem, pouczał lud o trudach i pięknie Prawa Bożego. Wiedział, że teraz jest uczniem innego Mistrza – Tego,  który najbardziej lubił tytułować się Synem Człowieczym i który dał wszystko co miał i czym był, żeby tylko przyprowadzić ludzi z powrotem do Ojca. Będąc naprawdę Jego uczniem, Paweł mógł z czystym sumieniem napisać: „Będąc tak pełni życzliwości dla was, chcieliśmy wam dać nie tylko naukę Bożą,  lecz nadto dusze nasze, tak bowiem staliście się nam drodzy.”

3. Dzisiejsze Słowo Boże mówi o tym, że prawdziwy autorytet zdobywa się poprzez to, ile jest się w stanie dać z samego siebie dla tych, do których się jest posłanym. I o tym, że wiarygodnymi przewodnikami są tylko ci, którzy sami dają się prowadzić Bogu. Także o tym, że ojcem (albo matką) dla innych może być ten, kto pokonując w sobie pokusę bycia ważnym i nieomylnym, sam odnajdzie się w roli dziecka, które siłę i mądrość znajduje dopiero w ramionach Ojca, który jest w niebie. „Kto się uniża, będzie wywyższony...”.

4.Byliśmy wczoraj z kolegami w górach. Na samym początku szlaku szliśmy przez gęsty, bukowy las, stromą ścieżką pod górę (nie było widać szczytu, ale wiedzieliśmy, że jest gdzieś tam, wysoko ponad linią drzew). W pewnej chwili doszliśmy do miejsca, od którego ścieżka zaczęła prowadzić równie stromo w dół. I w tym samym momencie jeden z nas rzucił komentarz, który w takich sytuacjach zawsze pada: „No nie, co jest, mieliśmy przecież iść pod górę, czemu schodzimy?”. Komentarz był oczywiście żartem, bo każdy z nas wiedział, że inaczej nie da się dojść na szczyt…

środa, 26 października 2011

Kilka uwag o czytaniu...cz.1



Po zakończeniu cyklu tekstów o czytaniu Biblii myślałem jeszcze o tym, żeby napisać parę słów o czytaniu w ogóle. Po pierwsze dlatego, że każde spotkanie ze słowem pisanym jest jakimś, mniej lub bardziej rozmytym, odbiciem spotkania ze Słowem skierowanym do nas przez Boga. Po drugie, po prostu bardzie lubię czytać i uważam, że jest to zajęcie nie tylko bardzo przyjemne (po pokonaniu pierwszych oporów), ale też i jedno z bardziej pożytecznych i „rozwijających”.

Ostatecznie do rozpoczęcia tej swoistej kontynuacji cyklu biblijnego przekonał mnie papież. Konkretnie mam na myśli słowa, które Benedykt XVI wypowiedział w Paryżu we wrześniu 2008 roku, podczas przemówienia do ludzi świata kultury zgromadzonych w Kolegium Bernardynów: Wewnętrznym wymogiem poszukiwania Boga jest więc kultura słowa. (…) W pragnieniu Boga zawiera się miłość kultury literackiej, umiłowanie słowa, jego zgłębianie w każdym wymiarze.

(pełny tekst tego bardzo ciekawego i niezbyt długiego przemówienia można znaleźć na:

Benedykt XVI pisze o „miłości kultury literackiej” i „umiłowaniu słowa”, co w przypadku ogromnej większości z nas przejawia się po prostu w czytaniu. Używając akurat takiego sformułowania, papież nie ma chyba jednak na myśli jakiegokolwiek czytania (np. gazet, instrukcji obsługi pralki czy podręcznika do planimetrii), ani też nie mówi o czytaniu duchowym w wąskim znaczeniu tego słowa (poradniki duchowe, życiorysy świętych, przemówienia papieskie…). Wydaje mi się, że chodzi mu o taki rodzaj czytania, który w jakimś sensie jest celem samym w sobie. Papież zdaje się mówić, że to zajęcie – zupełnie niepraktyczne z praktycznego punktu widzenia i za mało duchowe z punktu widzenia tych, których interesują wyłącznie sprawy ducha – pełniło i w dalszym ciągu pełni ważną rolę w życiu ludzi, którzy poszukują Boga.

A skoro jest to temat na tyle ważny, że zajął się nim sam papież, to i ja chciałem podzielić się tutaj kilkoma uwagami odnośnie czytania.
CDN

niedziela, 23 października 2011

XXX Niedziela Zwykła, Wj 22.20-26; Ps 18,2-4.47.51ab; 1 Tes 1,5c-10; J 14,23; Mt 22,34-40

„Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”

Spośród różnych rzeczy głoszonych przez Jezusa przykazanie miłości jest chyba najłatwiejsze do „przełknięcia” dla dzisiejszego świata – przecież dziś jak nigdy wcześniej w historii wszyscy chcą kochać i wszyscy chcą być kochani, wszyscy wiedzą że tylko miłość daje szczęście (nie pieniądze, nie kariera, nie władza…), wszyscy marzą o wielkiej miłości, szukają miłości swojego życia albo przez całe życie na nią czekają... Wystarczy obejrzeć jakąkolwiek hollywoodzką „komedię romantyczną” żeby wejść w ten klimat marzeń dzisiejszego człowieka – nieraz tak słodki że aż mdli…

Więc, żeby rzucić trochę soli w ten słodki obrazek (a sól, jak wiadomo, często jest dla nas solą w oku, ale to ona nadaje smak naszemu życiu i chroni przed zepsuciem…), chciałbym zwrócić uwagę na dwie sprawy:

1.Po pierwsze, jedno wyrażenie z 1 Listu do Tesaloniczan, niestety nie z tej niedzieli tylko z zeszłej: święty Paweł pisze do swoich adresatów, że kiedy ich wspomina, zawsze dziękuje Bogu za ich „dzieło wiary,    
t r u d   m i ł o ś c i   i wytrwałą nadzieję”. „Trud miłości” – niby banał, ale dużo mówi. Miłość to w pierwszej kolejności nie czułe słówka, słodkie uniesienia i patrzenie sobie głęboko w oczy, ale to trud. Konkretny, niemal fizyczny trud przekopywania się do siebie nawzajem, przewalania gruzu bylejakości i lenistwa, kruszenia skał egoizmu i drobnych przyzwyczajeń, które mają dla nas wartość niemal dogmatów wiary, rozbijania pokładów fałszu, który tkwi w nas bardzo głęboko – po to, by wreszcie dokopać się do drugiej osoby. Cała słodycz miłości jest pięknym darem Pana Boga, ale bez zgody na trud pozostanie tylko krótkotrwałą iluzją…

2.Druga sprawa – Jezus mówi, że pierwsze jest: „Będziesz miłował Pana, Boga swego...”. Wzrastanie w wierze i umiłowaniu Boga jest jedyną szkołą, w której możesz się nauczyć prawdziwej miłości, także tej zwyczajnej, ziemskiej, o której w głębi serca marzysz. Być może jednak boisz się, że jeśli zaczniesz na serio kochać Boga, to w Twoim sercu nie będzie już miejsca dla tych ludzi, którzy dziś są Ci tak bliscy. Ten lęk nosi w sobie wielu ludzi. Dobrze wiedział o tym obecny papież, skoro w dniu inauguracji swojego pontyfikatu skierował do młodych takie słowa:

„Czyż my wszyscy nie boimy się w jakiś sposób, że jeśli pozwolimy całkowicie Chrystusowi wejść do naszego wnętrza, jeśli całkowicie otworzymy się na Niego, to może On nam zabrać coś z naszego życia? Czyż nie boimy się przypadkiem zrezygnować z czegoś wielkiego, jedynego w swoim rodzaju, co czyni życie tak pięknym? (…) Kto wpuszcza Chrystusa nie traci nic, absolutnie nic z tego, co czyni życie wolnym, pięknym i wielkim. Nie! Tylko w tej przyjaźni otwierają się na oścież drzwi życia. (…) Tylko w tej przyjaźni doświadczamy tego, co jest piękne i co wyzwala. (…) Nie obawiajcie się Chrystusa! On niczego nie zabiera, a daje wszystko. Kto oddaje się Jemu, otrzymuje stokroć więcej.”

Jest taki epizod z życia kardynała Wyszyńskiego: w czasie kiedy dogasało Powstanie Warszawskie, przyszły Prymas przebywał w Laskach jako kapelan Armii Krajowej. Pewnego dnia, spacerując po lesie i być może zastanawiając się nad tym, do czego Bóg go wezwie w nadchodzących, trudnych latach, znalazł przyniesioną przez wiatr, nadpaloną kartkę z Pisma Świętego. Jedyne słowa, jakie pozostawały czytelne na zwęglonym papieże, brzmiały: „będziesz miłował…”.

Być może dzisiaj Ty zastanawiasz się, do czego Ciebie Bóg powoła w nadchodzących latach. Pamiętaj, że jakąkolwiek formę przyjmie Twoje życie, jest jedno powołanie pierwsze i najważniejsze, w którym dopiero konkretne „powołania” mogą zapuścić korzenie i czerpać z niego soki: „Będziesz miłował…”.

wtorek, 18 października 2011

Kilka uwag o czytaniu Biblii cz.6 (ostatnia)




6. Epilog

Na tym na razie kończę pisanie o czytaniu Biblii, teraz może sam się skupię na czytaniu... Po tych pięciu odcinkach przychodzi mi teraz do głowy masa rzeczy ważnych, o których nie napisałem. Więc nie napisałem o tym, że także na początek lektury Słowa warto się pomodlić do Ducha Świętego o światło. Że mimo wszystko warto podejmować jakieś postanowienia wynikające z przeczytanego słowa (choć nie jest to cel pierwszy i jedyny). Że warto zaczynać lekturę od ksiąg i fragmentów, które będą dla nas “emocjonalnie czytelne” (albo inaczej mówiąc, które już na pierwszy rzut oka są na tyle bliskie naszemu odczuwaniu świata, że nas jakoś “ruszają” – np. Księgę Izajasza od rozdz. 40 – tzw. Księgę Pocieszenia, króciutkie i piękne Księgi Tobiasza i Rut, dzieje Samuela i Dawida w 1 i 2 Księdze Samuela, Psalmy, Ewangelie, listy św. Pawła i św. Jana). Że dobrze jest, jeśli mamy kogoś z kim możemy się czasem podzielić owocami lektury. Że warto uważnie słuchać czytań na Mszy (skoro już i tak się jest w Kościele...). Że lepiej czytać nawet 5 minut dziennie i byle jak niż nie czytać w ogóle i czekać na wielką iluminację...

I wreszcie na koniec – jaki jest cel czytania Biblii? Nie jest nim w pierszym rzędzie poznanie siebie, osiągnięcie pokoju wewnętrznego ani uzyskanie wskazówek co do naszego życia. Celem jest to, żebyśmy nauczyli się kochać Boga, a dzięki temu uczyli się też kochać tych, których On postawił obok nas. Wszystko inne przyjdzie w swoim czasie, jako dojrzaly owoc. “Szukajcie wpierw krolestwa Bozego i jego sprawiedliwosci, a to wszystko będzie wam dodane...”(Mt 6,33)

To na razie tyle o Biblii. Mam już parę pomysłów na kolejne teksty (jak się uda to będą trochę krótsze i bardziej treściwe), ale oczywiście wszelkie sugestie też są mile widziane. I z góry dziękuję za wszelkie komentarze...

poniedziałek, 17 października 2011

Kilka uwag o czytaniu Biblii cz.5



5. Na koniec się pomódl.

Każde czytanie Pisma Świętego należy zakończyć modlitwą. I to zarówno wtedy, kiedy, po odłożeniu Biblii, w naszych rękach zostają słowa cenne, ciepłe, żywe, o które drżymy, żeby przypadkiem nie upuścić ich na ziemię (1 Sm 3,19), w którą by wsiąkły nie pozostawiając po sobie śladu (jak wiele innych, ważnych słów, które na co dzień słyszymy) - jak i wtedy, kiedy nasze ręce są puste, a w głowie zostaje splot naszych własnych, nieuporządkowanych myśli, na czele z jedną: że skoro dzisiaj Bóg nie miał mi nic do powiedzenia, to może nie odezwie się już nigdy...

Normalne jest to, że tak w chwili zwycięstwa, jak i porażki, marzymy o kimś bliskim, z kim moglibyśmy się podzielić swoimi przeżyciami. Kimś takim jest Bóg. Jest nie tylko Tym, który mówi (albo milczy), ale też Tym, który chce nas wysłuchać. Modlitwa po lekturze Biblii to właśnie próba opowiedzenia Mu o tym, co przeżyliśmy. To wzbudzenie w sobie prostego aktu wiary w to, że On mnie słyszy. To powiedzenie Mu: Panie, ja zrobiłem swoje, starałem się usłyszeć, co masz mi do powiedzenia. Teraz wszystko składam w Twoje ręce. Takie ufne powierzenie się Jemu, zostawienie w Jego ręku owoców naszego wysiłku, jest o wiele ważniejsze niż to, czy po wszystkim koło serca czujemy miłe ciepełko, a głowę mamy pełną mocnych postanowień.

W czasie pierwszych rekolekcji, jakie przeżywałem w seminarium, ksiądz który do nas mówił, powiedział bardzo ważne dla mnie zdanie: “Wiedza dopiero włączona w modlitwę staję się mądrością”. Więc jeśli owocem czytania Biblii jest jakaś wiedza, nowe spojrzenie na nasze życie i na tajemnicę życia w ogóle, jeśli Bóg dał nam jakąś wiedzę o sobie samym, to dopiero włączenie jej w modlitwę uczyni z niej coś trwałego.
CDN

niedziela, 16 października 2011

XXIX Niedziela Zwykła, Iz 45,1.4-6; Ps 96,1.3-5.7-10ac; 1 Tes 1,1-5b; Mt 12,21; Mt 22,15-21

"Wtedy faryzeusze odeszli i naradzali się, jak by podchwycić Go w mowie. Posłali więc do Niego swych uczniów razem ze zwolennikami Heroda, aby Mu powiedzieli: Nauczycielu, wiemy, że jesteś prawdomówny i drogi Bożej w prawdzie nauczasz. (...). Powiedz nam więc, jak Ci się zdaje? Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy nie?"

1.Każdy kto chodził na lekcje religii w szkole (obojętnie w jakiej roli…), wie, że prawie zawsze na takiej lekcji znajdzie się grupka uczniów, których jedynym celem jest „zagięcie” katechety. Zrobią oni wszystko, żeby postawić mu takie pytanie, na które nie będzie potrafił sensownie odpowiedzieć i albo się zaplącze („o, patrzcie, plącze się w zeznaniach - sam pewnie nie wierzy w to co mówi…”) albo się wkurzy („ha, wiadomo, przy braku siły argumentów zostaje mu argument siły itd.”). Żeby było jasne – nie chodzi tu o głupie pytania typu „czy ksiądz ma dziewczynę”, ale o pytania dotyczące rzeczy ważnych (problemu cierpienia, wolności, sensu życia), przy czym uczniowie ci tylko pozornie oczekują odpowiedzi, a tak naprawdę ich (mniej lub bardziej świadomym) celem jest wciągnięcie nauczyciela w pułapkę.

Pomijam kwestie tego, czy czasem rzeczywiście katecheta nie plącze się w zeznaniach ani nie przekazuje prawd nieprzemyślanych, a jedynie przyjętych. To wspomnienie katechetyczne przyszło mi bowiem do głowy w związku z dzisiejszą Ewangelią.

Mam wrażenie, że w podobnej sytuacji spotykamy dziś Jezusa. Uczniowie faryzeuszy przychodzą do Niego i udają Jego uczniów. Zadają podchwytliwe pytanie mające Go skompromitować, a udają ludzi poszukujących prawdy. Jezus oczywiście doskonale sobie z nimi radzi i młodzi adepci faryzeizmu sami odchodzą skompromitowani, ale w naszych realiach nie zawsze tak bywa. Dlaczego?

Jan Paweł II w encyklice „Fides et Ratio”, która mówi o relacji rozumu i wiary, tak pisał:

„Nie należy zapominać, że także rozum potrzebuje oprzeć się w swoich poszukiwaniach na ufnym dialogu i szczerej przyjaźni. Klimat podejrzliwości i nieufności, towarzyszący czasem poszukiwaniom odpowiedzi na najważniejsze pytania, jest niezgodny z nauczaniem starożytnych filozofów, według których przyjaźń to jedna z relacji najbardziej sprzyjających zdrowej refleksji filozoficznej.” (pkt.33)

Co to znaczy? Jeśli ktoś rzeczywiście chce uzyskać odpowiedź na pytania najważniejsze, to może się to dokonać jedynie w klimacie przyjaźni, zaufania, próby wmyślenia się w myślenie drugiego, a nie łapania go za słowa i szukania dziury w całym, bo akurat nie myśli dokładnie w taki sposób jak ja.

Więc po pierwsze – jeśli chcesz zrozumieć coś więcej z tego, w co wierzysz, nie zaczynaj od brania Pana Boga w krzyżowy ogień pytań. Spróbuj zacząć od tego, że przynajmniej trochę Mu zaufasz. Postaraj się z Nim zaprzyjaźnić, wytrzymaj to, że na modlitwie będziesz się spotykać z Tym, który jest dla Ciebie Tajemnicą. Po drugie – kiedy zdarzy Ci się, że ktoś Ciebie zagnie i wyśmieje, kiedy poczujesz, że nie obroniłeś swojej wiary i wyszedłeś na głupka, dając komuś powód do wyszydzenia spraw dla Ciebie najważniejszych, potraktuj to jako wyraźną zachętę do poszukiwań, ale nie zapominaj tego, co Jezus mówił o rzucaniu pereł przed wieprze…

2.Słowa Jana Pawła II o prawdziwym poznaniu, które dokonuje się w klimacie przyjaźni, dotyczą też naszych spotkań z drugim człowiekiem. Czasami mówi się o tym, że miłość jest ślepa – i jest w tym trochę racji (szczególnie jeśli przez miłość rozumie się bardzo silne uczucie, w cieniu którego rozum zupełnie znika). Ale o wiele ważniejsze jest to, że poznać drugiego człowieka możemy tak naprawdę tylko wtedy, kiedy go choć trochę pokochamy. Nikt też nie pomoże nam tak bardzo odkryć prawdy o nas samych, jak ktoś, z kim budujemy więź przyjaźni – bo przyjaciel to ten, który potrafi na nas patrzeć spojrzeniem jednocześnie sprawiedliwym i pełnym miłości. Jest to też konkretne wezwanie do modlitwy – im bardziej otworzymy się w niej na tego, który nazwał nas przyjaciółmi (J 15,15), tym jaśniej ujrzymy też siebie w Jego kochającym spojrzeniu.

"On ich zapytał: Czyj jest ten obraz i napis? Odpowiedzieli: Cezara. Wówczas rzekł do nich: Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga."

Obraz Cezara – każda moneta rzymska nosiła taki sam płaski wizerunek tego, do którego należała. Z nami jest zupełnie inaczej – nosimy w sobie obraz i napis Ojca, nie płaski i taki sam na każdym z identycznych egzemplarzy, ale wyjątkowy i niepowtarzalny, choć częściowo zatarty przez grzech, przymglony przez smutek i rany, a bardzo często w ogóle nieznany. Chętnie nieraz byśmy się tego obrazu pozbyli, oddali go jakiemuś Cezarowi, który by powiedział – tak, jesteś mój, rób to co robią wszyscy, albo najlepiej bądź taki jak ja – może nie będziesz do końca sobą, ale za to będziesz szczęśliwy i bezpieczny. Bóg chce jednak, żebyśmy poszli inną drogą. A wszystkie spotkania z Nim, czy to na modlitwie, czy w sakramentach i w Jego słowie, to także kolejne kroki na trudnej drodze poszukiwania tego niepowtarzalnego piękna, które jest prawdą o nas samych. Dlatego możemy powtórzyć za św. Augustynem, który modlił się: "Noverim me, noverim Te!" - "Obym poznał siebie, obym poznał Ciebie!".

poniedziałek, 10 października 2011

Kilka uwag o czytaniu Biblii cz.4


4.Wróć do tekstu i spróbuj zobaczyć, że on mówi także o Tobie.

W drugiej części tych rozważań podałem przykład tego, jak można odczytać w tekście biblijnym różne poziomy znaczeń, odwołując się do powiązań jakie istnieją między poszczególnymi księgami. Odwołałem się do fragmentu Ewangelii o kuszeniu Jezusa, odczytując go w świetle opisanej w Księdze Wyjścia wędrówki Izraela przez pustynię. W świetle tych wydarzeń pustynia ukazała się jako miejsce doświadczenia skrajnie trudnego, ale zarazem miejsce, gdzie człowieka wyprowadza sam Bóg, w momencie przełomowym dla jego życia, gdzie człowiek nieraz, jak Izrael, tęskni za tym co zostawił za sobą, a podlegając pokusom uczy się prawdziwej wolności opartej na zaufaniu Bogu.

To wszystko oczywiście nie ma na celu powiększenia erudycji biblijnej. Pismo Święte czyta się miedzy innymi po to, żeby zyskać nowe spojrzenie na swoje życie, tzn. zobaczyć je jako część tej samej Opowieści, która zaczyna się Księgą Rodzaju, a która punkt kulminacyjny zyskuje w osobie Jezusa; opowieści o Bogu, który mówi do człowieka, i o człowieku, który wychodzi Bogu na spotkanie; opowieści pełnej sensu, w której to, co przypadkowe i niezrozumiałe, nie ma ostatniego słowa.

Czasami nazywa się to lekturą egzystencjalną – chodzi w niej o odczytanie poszczególnych wydarzeń swojego życia jako wydarzeń historii zbawienia. Albo inaczej – o usłyszenie tego, co w danym momencie przez dane słowo Pisma Bóg mówi do mnie. Ponieważ usłyszenie tego jedynego Głosu pośród innych, które odzywają się w naszym wnętrzu (nieraz jak na złość właśnie wtedy, kiedy najbardziej pragniemy ciszy i wewnętrznego skupienia), nie jest wcale łatwe, chciałem podzielić się tutaj kilkoma uwagami praktycznymi:

1.Nie można podchodzić bezkrytycznie do tego, co nam się wydaje być głosem Boga, przemawiającego do nas z kart Biblii. Na początku trudno jest wyłuskać go spośród różnych naszych myśli i autosugestii. Myślę, że dystans jest szczególnie ważny w przypadku bardziej radykalnych wniosków, które miałyby poważny wpływ na nasze życie. Wtedy naprawdę warto się skonsultować np. ze spowiednikiem albo kierownikiem duchowym, albo nawet z kimś bliskim, do kogo mamy zaufanie. Na tym między innymi polega to, co różni nas od protestantów – Biblię czytamy zawsze we wspólnocie Kościoła (nawet jeśli ta wspólnota fizycznie nam akurat nie towarzyszy).

2.W czytaniu Biblii bardzo pomaga dobra znajomość samego siebie. Wtedy łatwiej jest uwolnić się od pewnych nieświadomych barier, które mogą zagłuszać głos Pana Boga w nas. Wiadomo, że np. człowiek o skłonnościach depresyjnych z trudem będzie mógł odczytać w Biblii słowa otuchy i aprobaty, natomiast osoba o źle uformowanym sumieniu może mieć problem z odczytaniem w niej wezwania do nawrócenia i zmiany życia – tymczasem być może są to najważniejsze słowa, które Bóg kieruje akurat do tych ludzi. Nie ma co wpadać w drugą skrajność i tracić zupełnie do siebie zaufania, ale świadomość własnych ograniczeń (nawet jeśli nie jesteśmy w stanie ich zmienić) bardzo pomaga w dotarciu do prawdy.

3. Odczytany przez nas sens danego fragmentu może mieć dla nas różne znaczenie – może dodawać otuchy, pocieszać, uświadamiać nasz grzech, zachęcić do działania, czy po prostu wprowadzać nas głębiej w Tajemnicę Boga. Jedno jest ważne – zawsze jest to słowo, które kieruje do nas Bóg, który nas kocha. Ojcowie Kościoła używali nieraz na określenie całego Pisma Świętego słowa Ewangelia (gr. eu-angelion = dobra nowina), bo wiedzieli, że w całości jest ono dobrą nowiną dla ludzi. I także o tym warto pamiętać.

4.Zdarzało się i zdarza do dziś, że usłyszane słowo owocuje u kogoś radykalną przemianą całego życia – znane są życiorysy świętych, którzy usłyszawszy w Kościele słowa Jezusa: „idź, sprzedaj wszystko co masz i rozdaj ubogim”, faktycznie sprzedawali wszystko i szli na pustynię, by tam szukać Boga. Mam jednak wrażenie, że najczęściej, kiedy  Bóg do nas mówi, chce zwrócić uwagę raczej na pewną ciągłość naszego życia, na to, że ma ono sens jako całość – zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Dlatego nieufnie podchodziłbym do wniosków typu: „o, Pan Bóg mi powiedział, że do dziś moje życie było beznadziejne, od jutro wszystko zmieniam i będzie lepiej”. Warto pamiętać, że tylko przeszłość zaakceptowana i włączona w sens przestaje potajemnie nami rządzić.

5.Napisałem powyżej, że lektura Biblii ma nam pomóc doświadczyć tego, że nasze życie jest częścią Opowieści, że ma sens i cel, nadany mu przez Boga. Oczywiście nie chodzi tu o żadną tanią sztuczkę, o stworzenie sobie wirtualnej rzeczywistości, w której chronilibyśmy się przez niepewnością i problemami świata rzeczywistego (taki wirtualny świat szybko by się zresztą rozbił o tajemnicę Krzyża). Jeśli Pan Bóg do nas mówi, to najczęściej to jego Słowo będzie dotyczyło konkretnych sytuacji naszego życia tu i teraz, będzie pomagało zobaczyć sens w tym co wydawało się bezsensowne (szkoła? praca? choroba?), będzie pomagało uzdrawiać relację z tymi konkretnymi ludźmi, z którymi dziś żyjemy (a nie abstrakcyjnym „bliźnim”), słowem – będzie odwracać nasz wzrok od słodkiej krainy marzeń i stawiać nas z powrotem na ziemi. Będzie raczej formowaniem gliny naszej codzienności, a nie budowaniem szklanych domów. Co nie znaczy, że mamy traktować Biblię wyłącznie jako źródło wskazówek praktycznych dla życia – bo tak naprawdę największą rzeczą, jaką Bóg może nam zaofiarować za jej pośrednictwem, jest poznanie Jego miłości do nas.
CDN

niedziela, 9 października 2011

XXVIII Niedziela Zwykła, Iz 25,6-10a; Ps 23,1-6; Flp 4,12-14,19-20; Ef 1,17-18; Mt 22,1-14


„Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę (…) lecz oni zlekceważyli to i poszli: jeden na swoje pole, drugi do swego kupiectwa, a inni pochwycili jego sługi i znieważywszy [ich], pozabijali.”

Dlaczego dzisiaj tak wielu ludzi nie chce przyjść na ucztę?

Niektórzy są przekonani, że całe to zaproszenie to jedno wielkie oszustwo, że w rzeczywistości nie ma żadnego króla ani żadnej uczty – że ktoś chce po prostu zrobić interes na ich naiwności. Inni być może spotkali już kiedyś sługi króla, a wrażenie, które tamci słudzy po sobie zostawili, sprawiło, że ludzie ci nie chcą mieć już więcej do czynienia ani ze sługami, ani z tym, który ich wysłał. Inni tyle razy już cierpieli głód i tyle razy ktoś im już coś obiecywał, że nauczyli się nie ufać żadnej obietnicy i po prostu nie liczyć na zbyt wiele.

Niektórzy wreszcie są tak bardzo zajęci (polem, kupiectwem, pracą, nauką, znajomymi, samorealizacją, itp.), tak dobrze się w tym czują, że próba oderwania ich od tego, czemu się poświęcili, i zwrócenia ich uwagi na coś jeszcze, może ich po prostu zirytować. Tych trochę rozumiem - od razu przypomina mi się, jak irytujące bywały chwile, kiedy to z jakiegoś zajęcia, które całkowicie mnie pochłonęło (czy była to arcyciekawa lektura, czy przygotowanie lekcji do szkoły czy jeszcze coś innego) – wyrywał mnie niespodziewany dzwonek do drzwi (bo ktoś akurat prosił o spowiedź) albo telefon (bo akurat dziś kolega chciał wpaść i pogadać). I od razu sobie uświadamiam, jak ważne i owocne były te sytuacje, kiedy jednak dałem się wyrwać ze swojego wygodnego, szczelnie zamkniętego świata, w którym mógłbym spokojnie siedzieć, oderwany od wszystkiego i od wszystkich...

Nie wiem co zrobić, żeby ci wszyscy ludzie przyszli na ucztę. Nie mam jakiejś genialnej recepty na przekonanie tych niedowierzających, zgorszonych, rozczarowanych czy wreszcie zajętych swoimi sprawami.

Wiem tylko, że bardzo dużo zależy tu od wysłanników. Wiem, że przekonującymi wysłannikami króla mogą być tylko ci, którzy, zapraszając na ucztę, wiedzą mniej więcej o czym mówią – bo są zaprzyjaźnieni z królem, a On, kawałek po kawałku, uchyla “zasłonę, zapuszczoną na twarz wszystkich ludów”, i pozwala im cieszyć się już teraz tym, co kiedyś otrzymają w pełni. I jeśli zapraszają kogoś na ucztę, to dlatego że szczerze kochają tych, do których król ich posłał, i chcą się z nimi podzielić tym, co jest dla nich najcenniejsze. Bo wiarygodna jest tylko miłość.