V Niedziela Zwykła, Iz 58,7-10; Ps 112,4-9; 1 Kor 2,1-5; J 8,12b; Mt 5,13-16
Dzisiaj czytamy fragment z Kazania na Górze, z piątego
rozdziału Ewangelii Mateuszowej. Jezus mówi że jako chrześcijanie mamy być
widoczni i rozpoznawalni: jak światło na świeczniku, jak miasto na górze, jak
sól (której obecności w potrawie nie sposób nie zauważyć i nie sposób pomylić z
inną przyprawą). Ludzie mają widzieć nasze dobre uczynki i wiedzieć, Kogo za
nie chwalić.
Kawałek dalej, w tym samym Kazaniu na Górze (ten fragment
usłyszymy niedługo, w Środę Popielcową), Jezus piętnuje obłudnych faryzeuszy,
którzy w taki sposób się modlą, poszczą i dają jałmużnę, żeby ich ludzie
widzieli. Jego uczniowie, przeciwnie, wszystko mają robić w ukryciu, w „swej
izdebce”, bo to właśnie tam widzi ich Ojciec.
Wydaje się że w naszych czasach „ukrycie się”, „chowanie światła
pod korcem” albo „utrata smaku”, czyli po prostu wstyd z powodu tego kim
jesteśmy, jest większą pokusą niż pobożność na pokaz. W tym sensie dzisiejsza
Ewangelia wydaje się być bardziej „na czasie” niż ta tradycyjnie czytana w
Środę Popielcową. Szczególnie jasne wydało mi się to, kiedy, przygotowując kazanie
na tę niedzielę, pomyślałem o ludziach, do których będę mówił: o tych, którym
przez ostatnie kilkadziesiąt lat wtłaczano do głowy, że z wiarą nie ma co się
afiszować, że prawdziwa pobożność to uśmiech i walka o sprawiedliwość społeczną,
a te wszystkie nocne adoracje, procesje, krzyże na szyi i różańce na ręku to
tylko niewiele warta skorupa.
Niemniej jednak Ewangelię mamy przyjąć w całości, a nie
tylko w jakimś jej fragmencie. Jeśli więc mamy być „światłem świata”, widocznym
i rozpoznawalnym, to co nas różni od faryzeuszy-obłudników, którzy robią
wszystko, żeby ich ludzie widzieli? Oni też chcieli by ich światło świeciło
przed ludźmi. Problem w tym, że to światło już dawno zgasło w ich sercu. Na zewnątrz
chcą nieść światło, czy też świecić przykładem, ale wewnątrz nie ma już miejsca
wymiana spojrzeń z „Ojcem, który widzi w ukryciu”. Jest ciemność i chłód.
Jeśli chodzi o konkrety, to wydaje mi się że w klimacie
wojen kulturowych, który obecnie panuje, bardzo łatwo jest myśleć o sobie jako
o soli, która ratuje cywilizację Zachodu przed zgnilizną i zepsuciem, albo o
świetle, które świeci wśród ciemności relatywizmu i upadku wszystkich wartości.
Ale taka sól i takie światło na niewiele się zda, jeśli nie odpowiada temu co
noszę w sobie; jeśli tam, we wnętrzu, gdzie nikt mnie nie widzi ani nie pyta o
poglądy, nie trwa autentyczny dialog z Bogiem. Bo tu nie chodzi o to co myślę
albo za kim się opowiadam, tylko o coś co ma mnie dotykać do żywego.
Na koniec warto jeszcze wrócić do drugiego czytania, w
którym Paweł, człowiek który nawrócił pół świata, mówi, że jego głoszenie nie
miało w sobie nic z uwodzącej mądrości i że stawał przed swoimi słuchaczami z niepewnością
i drżeniem. Często tak jest jak się mówi o czymś bardzo osobistym, a czymś
takim na pewno jest (powinna być) nasza wiara. Paweł staje, drżąc i bojąc się
(może trochę się wstydząc?), a mimo to mówi, głosi, przekonuje. To ważny
szczegół dla tych wszystkich, którym dawanie świadectwa nie przychodzi łatwo.