niedziela, 21 lipca 2013

Powrót (II)

  

Komentarz do Ewangelii z XV Niedzieli Zwykłej (czyli poprzedniej), rok C.

„Powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Jezus mu odpowiedział: Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. Jezus rzekł do niego: Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył. Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: A kto jest moim bliźnim? Jezus nawiązując do tego, rzekł...” (Łk 10,25-37)

Uczony w Piśmie chciał się usprawiedliwić – nie z tego że nie żyje zgodnie z przykazaniem miłości Boga i bliźniego, ale z tego że zadał pytanie, którego on, znawca Prawa, nie powinien był zadać. Według Łukasza, było to pytanie zadane żeby wystawić Jezusa na próbę. Inaczej jest u Marka, który nie wspomina o takiej, przewrotnej, motywacji rozmówcy Jezusa. Można chyba przyjąć, że nawet w wersji Łukaszowej w pytaniu jest ślad jakiegoś egzystencjalnego poszukiwania – jest to pytanie o to jak żyć, i nie przypadkiem skierowane jest do Jezusa, Nauczyciela i Mędrca.

Czytając tę Ewangelię zeszłej niedzieli pomyślałem sobie, że odpowiedź Jezusa, która tak zawstydziła uczonego w Piśmie, nie była tylko błyskotliwą ripostą, ale była rzeczywistym „sprowadzeniem na ziemię”. Człowiek, którego życiowym powołaniem było szukanie w Słowie Bożym odpowiedzi na dręczące pytania ludzkiego życia, a który już przestał ich tam szukać i zamiast tego szukał jakiejś nowej, świeższej, mądrości u wędrownego Nauczyciela, dostał polecenie powrotu do tego co już znał, a co zaniedbał. Polecenie szukania Bożego ognia tam, gdzie, jak mu się pewnie zdawało, został już tylko popiół.

I, co najważniejsze, uczony zrozumiał odpowiedź Jezusa. Odgrzebał z pamięci Słowo i dopiero w konsekwencji tego wysiłku został poprowadzony przez Jezusa dalej.

poniedziałek, 14 stycznia 2013





1.Henri de Lubac w swoich zapiskach, które później złożyły się na 3 tomy „Paradoksów”, pisze o rozsianych po świecie potencjalnych mistykach, mistykach „w stanie dzikim”, którzy dopiero czekają na to, aż ktoś przemówi do ich serca i pokaże im drogę do prawdziwego Boga. Francuski teolog wspomina o nich w kontekście rozważań nad sposobami głoszenia Ewangelii do różnorodnych „grup docelowych”. Twierdzi, że głoszenie przede wszystkim powinno kierować się do nich: do tych, którzy z natury nie są częścią żadnej „grupy docelowej”; którzy, (to już moje dopowiedzenie), są samorodnymi religijnymi talentami, ludźmi ponadprzeciętnie wrażliwymi na sprawy Boże, zdolnymi zobaczyć więcej z niewidzialnego Światła. 

Wydaje mi się, że strasznie potrzebujemy takich ludzi, szczególnie w naszych czasach: ludzi ze szczególnym religijnym „słuchem”, z wyobraźnią która pozwala im wyjść z ram powszechnego odczuwania świata, przeżywać świat na swój, i jednocześnie Boży, sposób. Świat w którym Bóg byłby tak oczywisty jak niebo czy stół przy którym teraz siedzę. Dramat niewiary w naszym świecie nie jest bowiem tylko kwestią myślenia, argumentów za czy przeciw istnieniu Boga. Dramat polega też na tym, że (o czym mówił papież Benedykt XVI w homilii z ostatniej Pasterki) dla Boga nie ma miejsca „w naszym odczuwaniu i pragnieniach” czyli w tym co jest ‘tkanką miękką’ ludzkiego życia i co w swoim bezwładzie nie poddaje się łatwo władzy rozumu i woli. Tym bardziej potrzeba więc ludzi w cudowny sposób zachowanych od tej duchowej znieczulicy.

2.Co z tego wynika dla mnie (zakładając, że wśród słuchaczy moich kazań i katechez też są tacy ‘potencjalni mistycy’)? Po pierwsze, jeśli chcę żeby Ewangelia do nich trafiła, to muszę zawsze przekazywać to, co jest prawdziwą i pełną treścią wiary. Nie ma sensu sprzedawać Ewangelii w wersji light, dostosowanej do wrażliwości ‘współczesnego człowieka’, Ewangelii uproszczonej i ze spiłowanymi kantami, takiej która spodoba się wszystkim. W rzeczywistości takie coś nie spodoba się nikomu, a już na pewno nie potencjalnym ‘mistykom’, którzy nie zdzierżą kaznodziejstwa na poziomie książek Paulo Coelho.

Po drugie, muszę mówić tak, żebym za każde słowo mógł wziąć odpowiedzialność. Nie chodzi mi o to żeby zawsze mówić ‘z własnego doświadczenia’, bo to ideał nieosiągalny (wierzę także w te rzeczy, które z różnych względów nigdy nie doświadczyłem i być może nie doświadczę) i niekatolicki (ostatecznie liczy się doświadczenie całego Kościoła, nie tylko tego małego wycinka którym są moje osobiste przeżycia). Chodzi o to żeby każde słowo niosło treść, żeby było wskazaniem jakiegoś rzeczywistego kierunku w którym mógłby kontynuować swoją drogę człowiek szukający czegoś więcej. Już lepiej się wygłupić i zacząć dukać niż powtarzać w kółko wyświechtane zwroty które absolutnie niczego ze sobą nie niosą.

I po trzecie, nie muszę się przesadnie przejmować tym, czy moje słowa dorastają do poziomu tych najbardziej wymagających spośród słuchaczy (jak jeden z moich seminaryjnych kolegów, który usłyszał, że w jego parafii mieszka dużo ludzi z tytułem profesorskim i strasznie się stresował tym czy jego kazania są dostatecznie inteligentne). Prawdę mówiąc, i tak ci ‘mistycy w stanie surowym’ jeśli coś do nich trafi, to odbiorą to na takim poziomie, którego ja nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić.
 
3. Przy okazji polecam lekturę „Paradoksów” Henri de Lubac’a („Paradoksy” i „Nowe paradoksy”, WAM 1995; „Najnowsze Paradoksy”, WAM 2012) i świetnej papieskiej homilii z Pasterki 2012 (http://www.teologiapolityczna.pl/benedykt-xvi-co-by-sie-stalo-gdyby-maryja-i-jozef-zapukali-do-moich-drzwi/).